WFF 3: Bez serc, bez ducha

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Radu Jude zaskakuje po raz kolejny prezentując obraz zupełnie odmienny od tych, do których przyzwyczaiła nas Rumuńska Nowa Fala. Po stylowym kinie historycznym, jakim było Aferim, przyszedł czas na Zabliźnione serca, film potwierdzający reżyserską osobność wymykającą się łatwym kategoryzacjom.

Młody Emmanuel przyjeżdża do sanatorium, gdzie leczy się gruźlicę kości. Cierpiący młodzieniec trafia do miejsca, które nie tylko daje mu nadzieję na przyszłość, ale też pozwala poznać ludzi takich jak on. Nim to się jednak stanie chłopak musi zostać zapakowany w gips, uniemożliwiający przesunięcia kręgów, ale też chodzenie. Większość bohaterów filmu autora Aferim przez lata nie wstaje z łóżek, co nie przeszkadza im marzyć, bawić się i kochać we wszystkich znaczeniach tego słowa. Niektórzy pacjenci czują się lepiej, zdejmowane są im gipsowe gorsety i znów zaczynają chodzić. Inni powoli zbliżają się do śmierci. Za murami szpitala dzieje się właściwie to samo. Stary świat umiera, w Niemczech zwycięża Adolf Hitler, artykuł pochwalny kurs jego czci pisze Emil Cioran, a w samej Rumunii coraz śmielej poczyna sobie Corneliu Cordeanu i jego Żelazna Gwardia. Jeżeli jest jakiś naprawdę poważny zarzut, który można postawić temu filmowi to jest nim hermetyczność. Głębsza znajomość kontekstów historycznych i literackich na pewno pomogłaby w odbiorze. Reżyser nie prowadzi widza za rękę i woda, na którą go rzuca jest głęboka.

Zabliźnione serca powstały na podstawie autobiograficznej prozy Maxa Blechera. Widać, że Jude lubi wyzwania, bo nie dość, iż adaptuje literaturę bardzo osobistą, co bywa trudne do przełożenia na obraz, to jeszcze nie zamierza rezygnować z tekstu. Kolejne sceny zmontowane zostały z czarnymi planszami zawierającymi fragmenty twórczości Blechera. Te napisy nie mają jednak funkcji informacyjnej jak w kinie niemym, są niemal równorzędne wobec obrazu. Zaczynają się od małej litery i nie kończą znakami interpunkcyjnymi, jakby widz dostawał fragmenty wyrwane ze środka, połączone wbrew zasadom języka tak, by pasowały do obrazu. Warstwa wizualna jest największym atutem filmu. Zdjęcia zachwycają, w statycznych ujęciach jest więcej dramatyzmu niż w niejednej produkcji kręconej z ręki. To, jak Jude inscenizuje niektóre sceny ociera się o mistrzostwo. Wykorzystując głębię ostrości niekiedy nie musi uciekać się do montażu, umieszczając na różnych planach istotne elementy. Korzysta z tego zabiegu namiętnie, więc w co bardziej frenetycznych sekwencjach można poczuć się nieco zagubionym. W natłoku wrażeń nie wiadomo na co warto patrzeć.

Można zarzucać Zabliźnionym sercom historiozoficzna naiwność, w końcu jest to film o rodzącym się totalitaryzmie, jednak broni go ironiczna nadmiarowość. Natłok jest nie tylko wizualny, ale też tekstowy. Dla głównego bohatera równie ważne od poważnej literatury i publicystycznych analiz są teksty gazetowych reklam. Radość życia i konsumpcji są silniejsze nie tylko od ideologicznego szaleństwa. Potrafi ożywić nawet najtwardsze, zabliźnione serca.

Zwiastun:

Mój ulubiony rumuński reżyser. Nie sądziłam, że się kiedyś znajdzie taki, ale jak sam zaznaczyłeś, Jude to zupełnie inna bajka niż Rumuńska Nowa Fala:)

Dodaj komentarz