WFF 2014, od map do fotografa

Data:

Jury Konkursu Międzynarodowego zaskoczyło niemal wszystkich nagradzając chińską Trumnę w górach. Kino znakomicie napisane, które nieco nuży długą ekspozycją, ale wynagradza to precyzją scenariusza. Szkoda, że mamy do czynienia z filmem wizualnie nijakim, zamkniętym na pozaekranową rzeczywistość. W tej strukturze narracyjnej zabrakło miejsca na szerszy kontekst. Odcięcie Trumny w górach od banalnego, ale wciąż potrzebnego, piękna warstwy wizualnej i świata zewnętrznego nie pozwoliło na rozwinięcie potencjału tkwiącego w tej opowieści.


Trumna w górach

Nie zachwyca nagroda za reżyserię, Takie są zasady wyróżniają się na tle pozostałych filmów konkursowych tym, że w ich centralnym punkcie znajduje się pustka. To kino całkowicie zimne, niepozwalające sobie na emocjonalne oddziaływanie, mówiące o braku, jakiego nagle doświadcza rodzina,. Odnosi się wrażenie, że Ognjen Svilicic chciał w Chorwacji zrobić obraz z ducha dalekowschodni. Trudno mówić o "ukazaniu ludzkiej walki przeciwko biurokracji i znieczulicy", gdyż pojęcie "walki" jest temu filmowi całkowicie obce.

Największym przegranym Konkursu Międzynarodowego pozostaje Na skrzyżowaniu wiatrów, niesamowicie wyrazisty czarno-biały obraz dostał jedynie nagrodę jury ekumenicznego. To dzieło niezwykłej urody, będące całkowitym przeciwieństwem Trumny w górach, skupione na świecie, a nie na sobie samym. Również ciepło przyjęta Gwiazda musiała obejść się smakiem, została całkowicie pominięta. W Konkursie 1-2 postanowiono nie dostrzec Plemienia, obrazu, który podczas canneńskiego Tygodnia Krytyki zgarnął wszystko.


Plemię

Wydaje się, że prawdziwe serce festiwalu nie bije w sekcjach konkursowych, a w pobocznych. Największym powodzeniem cieszyły się Odkrycia, Pokazy Specjalne, oraz rozproszone filmy produkcji polskiej. Zacznę od tych ostatnich, ponieważ było to święto bardzo złego polskiego kina. Fotograf Waldemara Krzystka jest obrazem tak koszmarnie wyreżyserowanym, że gdyby był filmem otwarcia publiczność przestraszyłaby się i nigdy nie wróciła. Szkoda, bo widać w nim pomysł na świetny thriller. Serce, serduszko pokazało, że forma twórcza Jana Jakuba Kolskiego pozostaje fatalna, zaś Obce ciało ogląda się tak jakby Paulo Coelho i któryś z polskich biskupów postanowili napisać scenariusz do filmu pornograficznego. Niezapomniane doświadczenie. Honoru naszej kinematografii musiało bronić Polskie gówno, a to dzieło, które do czego jak czego, ale do bronienia czyjegokolwiek honoru całkowicie się nie nadaje.


Fotograf

Na szczęście z "nocy ciemnej" (dziękuję Krzysztofowi Zanussiemu za to określenie) wybiło nas kilka filmów. Przede wszystkim zdobywca nagrody publiczności Co robimy w ukryciu, niekwestionowanie najlepszy obraz festiwalu. WFF zawsze stał komediami i poza obrazem Jemaine Clementa i Taika Waititi mogliśmy obejrzeć tureckie Chodźmy pogrzeszyć, czyli muzułmańską wersję Ojca Mateusza. Film z niezwykle skomplikowaną intrygą, która chyba nikogo nie obchodzi, skoro i tak idzie o pośmianie się. Natomiast, francuskie Les combattants to pochwała lekkości i jedna z, ostatnio nielicznych, nadających się do oglądania komedii romantycznych.

Japoński Paluszek pokazał, że aby robić takie filmy jak Nakashima czy Miike trzeba mieć coś więcej niż dobre chęci, zaś W pół drogi to dowód na reżyserską zmienność, gdyż po świeżym Hasta la vista przyszedł czas na odgrzewane kotlety. Mieliśmy szansę zapoznać się ze sporą ilością kina festiwalowego wątpliwej świeżości (Fantazja, Pilot, Przedszkolanka, Metamorfozy, Cud), jednak z tej masy wyłoniły się ciekawe filmy, jak zaskakująco dziewczęce Dziewczyny z bandy Céline Sciammy, rewolucyjny Prezydent Mohsena Makhmalbafa, uparcie opozycyjny Głupiec Jurija Bykowa, oraz traktujące o miłości i gniewie Plemię Miroslav Slaboshpitskiego.


Prezydent

Wydaje mi się, że poziom prezentowanego kina był nieco wyższy niż w zeszłym roku, kiedy w moich oczach WFF uratowany został dopiero przez Wenus w futrze. Tym razem przy odrobinie szczęścia dało się ułożyć grafik tak, by nie musieć rwać włosów z głowy. Jednak po tej jubileuszowej edycji dobrze by było żeby organizatorzy przemyśleli kilka kwestii organizacyjnych. Nie mam twardych danych, ale frekwencja wyglądała na niższą niż zazwyczaj. Również z powodu niemożności kupna biletów przez internet, oraz niewpuszczania na salę po rozpoczęciu projekcji. Druga dyspozycja, co do zasady, jest słuszna i godna utrzymania,ale w połączeniu z pierwszą stanowi skuteczną mieszankę odstraszającą widzów. Zwłaszcza tych, co się odbili od zamkniętych drzwi trzy minuty po czasie.

Wciąż warte zadawania są pytania o tożsamość Warszawskiego Festiwalu Filmowego, z zewnątrz nie sposób domyśleć się wedle jakiego klucza dobierane są pozycje do konkursów. Właściwie w każdej sekcji dało się obejrzeć dobre filmy, jednak poruszanie się w tym gąszczu nie jest łatwe, a organizatorzy nie zapewniają niemal żadnych narzędzi do planowania kalendarza projekcji (minimalna ilość informacji na stronie, przez długi czas brak możliwości sortowania katalogu dniami i sekcjami). Podpowiedzi ze strony selekcjonerów, takie jak robią konkurencyjne Nowe Horyzonty, też by nie zaszkodziły. Może zamiast przed festiwalem wysyłać tysiące listów do widzów warto by zbudować funkcjonalny system rezerwacji biletów i bardziej przejrzystą stronę internetową. Gdyby do tego dołożyć nieco lepszą komunikację z widzami otrzymalibyśmy świetny festiwal, a nie jedynie taki, na którym można obejrzeć dobre filmy.