Kino u wód: Opera rewolucyjna

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Ci, którzy robią rewolucję połowicznie sami kopią sobie grób (Cex qui font les révolutions à moitié n'ont fait que se creuser un tombeau) jest filmem dalekim od zwyczajności. Trwa trzy godziny, a jego twórcy nie tylko wykorzystują godardowską formę, ale też mają kosmiczne ambicje stworzenia spełnionego Gesamtkunstwerk.

Niestety tylko ambicje, ponieważ powstał film ze wszech miar niedoskonały. Nie zmienia to faktu, że wagnerowskie skojarzenia nasuwają się same. Pierwsze kilka minut widzowie siedzą w ciemności i słuchają uwertury. Ekran jest czarny i jedynie gra muzyka. Można na chwilę zapomnieć o tym, że sala znajduje się w Karlowych Warach, a nie w Bayreuth. Ta chwila bez obrazu jest najlepszym momentem filmu. Początkowo historia jeszcze zachowuje minimum spójności. Widzimy rodzinną kłótnię, protesty studenckie, porzucenie mieszczańskiego życia na rzecz rewolucyjnej wspólnoty. Bardzo szybko następuje rozpad obrazu. Kolejne sceny przestają się ze sobą kleić i coraz wyraźniej widać, że jedyną zasadą organizującą film jest całkowita wolność artystyczna.

Brak ograniczeń to coś rzadko spotykanego w kinie, ale paradokslanie swoboda może być ograniczająca. Zwłaszcza wtedy, gdy przykrywa miałkość myśli. Cex qui font les révolutions... mógłby być doskonałym filmem o jednoczesnej konieczności i niemożności rewolucji. Refleksja gubi się w tym trzygodzinnymm labiryncie ulepionym z monologów, muzyki (czasami bez obrazu), archiwalnych nagrań i tradycyjnie zainscenizowanych scen. Miała powstać synteza sztuk, ale duet reżyserów nie odrobił lekcji z Ryszarda Wagnera i stworzył fabułę, która zmieściłaby się w kwadransie. Szkoda tym większa, że film udowadnia, iż jego awangardowa forma byłaby świetnym wehikułem dla nieco bardziej rozbudowanej akcji. Za każdym razem, kiedy na ekranie coś się dzieje zmiany formatów obrazu, napisy, a nawet monologi pomagają fabule, intrygują, wybijają z utartych ścieżek odbioru.

Poza Ryszardem Wagnerem duchowym patronem tego przedsięwzięcia jest Jean-Luc Godard. Widać, że Mathieu Denis i Simon Lavoie chcieli nakręcić Chinkę na sterydach. Obraz, który, jak dzieło twórcy Pogardy, przewidywałby rewolucję. Następne lata pokażą czy ich intuicja historyczna jest słuszna. Jeżeli mają rację artystyczne niedostatki nie będą miały znaczenia. Jeżeli się mylą, ich obraz nie przetrwa dłużej niż jeden sezon festiwalowy.