Kino u wód 7: Ciemność, światło, ciemność

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Meksykańskie pustkowie, w którym oprócz wioski znajdują się jedynie ruiny hiszpańskiego kościoła. Tak naprawdę w okolicy są tylko ludzie, pozostawieni sami sobie. W miejscu, które kolejne cywilizacje kolonizowały tylko po to, by z czasem je opuścić. Jednym z tych, w których rodzą się prorocy, napiętnowanych śladem dawnej chwały, ale właściwie bez pamięci. Do tej Galilei przybywa wędrowiec i czyni pierwszy cud, w ruinach słychać dźwięk nieistniejących dzwonów. Podróżny to Lucyfer, niosący światło.

Czy wędrowiec naprawdę jest tym bytem nie ma większego znaczenia. Ważne, że takim pozostaje w oczach mieszkańców wioski. Lucyfer to anioł i człowiek jednocześnie i nie ma w tym żadnej sprzeczności. Widać, że reżyserowi pozostaje bliska myśl Luciena Levy-Bruhla i jego koncepcja partycypacji mistycznej. Co prawda mity, jakimi posługuje się sportretowana społeczność, są chrześcijańskie, jednak to mity właśnie, a nie historie święte. Dlatego Maria nie jest jakąś Marią, a tą Marią z Nazaretu, pozostając jednocześnie sobą, tak jak członkowie plemienia Bororo są i nie są jednocześnie papugami. W tak postrzeganym świecie nieznajomy pozostaje nieznajomym i aniołem, a zagubiona owca to ona sama i zwierzę z przypowieści. Wszystkie imiona bohaterów są znaczące, gdyż dzięki tym osobom aktualizuje się mit, w którym znajdzie się miejsce i na Ewangelię i na wieżę Babel

Świat jest więc sceną ciągłego odtwarzania nigdy niekończącej się opowieści. Czas zatacza kręgi, co świetnie oddaje forma filmu. Kadry są okrągłe, przez co obraz nie podkreśla następstwa zdarzeń, nieodwracalnej zmiany, a trwanie. Podobnie rzecz ma się z ujęciami uzyskanymi przy użyciu tondoskopu, zapewniają wrażenie widzenia we wszelkich możliwych kierunkach. I chyba nie chodzi o "boską perspektywę", a próbę stworzenia obrazu świata, który jest pełny, skończony i stały.

Ostatecznie Lucyfer okazuje się filmem o końcu takiego świata. Działalność Niosącego Światło rozrywa krąg, czas staje się linearny, a z rzeczywistości zaczyna wyparowywać sacrum. Widać to w zakończeniu, kontrastowo odmiennym formalnie. Van Den Berghe konsekwentnie buduje paralelę pomiędzy Lucyferem a Chrystusem, to postaci właściwie nieodróżnialne, których przybycie zmienia czas. Przez nich nie ma odwrotu, każdy czyn zostaje popełniony raz i trzeba wziąć na siebie jego konsekwencje. Rozróżnienie pomiędzy dobrem a złem, to tylko jeden z aspektów tej bardzo głębokiej przemiany.

Reżyser stara się uchwycić moment transformacji, kluczowej dla chrześcijaństwa i jego sposobu myślenia o Bogu, świecie i człowieku. Naturalnym było więc sięgnięcie po ludzi tkwiących, przynajmniej częściowo, w tamtym nielinearnym czasie. Wszystkie role poza Lucyferem, profesjonalnym aktorem, grane są przez naturszczyków, mieszkańców wioski Angahuan. Efekt jest dość nieoczywisty, trudno przyjąć kryteria, według których można by oceniać ich role. Przede wszystkim dlatego, że grają dla dwóch różnych publiczności, miejscowej i europejskiej. Reżyser Niebieskiego ptaka posłużył się typowo zachodnimi kodami symbolicznymi i wizualnymi starając się, by historia wciąż była zrozumiała bez tego bagażu intelektualnego.

To się doskonale udało, Lucyfer jest filmem, którego główną atrakcją pozostaje nieoczywisty materiał do interpretacji, ale nie zabrakło klasycznie (trójaktowo) poprowadzonej fabuły, pozwalającej pośmiać się i posmucić. Wreszcie, to produkcja bardzo ciekawa wizualnie, obraz został doskonale zgrany z treścią, a nawet uzupełnia go o nowe znaczenia. Gust Van Den Berghe okazał się nie tylko twórcą o sporej wiedzy, ale też obdarzonym plastyczną wrażliwością i odwagą, by patrzeć w głąb własnej kultury. W tym celu wybrał się, jak nakazuje tradycja europejskich antropologów, do namiastki dzikich plemion. Z kamerą, strzelba okazała się niepotrzebna.

Zwiastun: