Gość w dom...

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Do domu Laury i Spencera Petersonów przyjeżdża David, jest przyjacielem ich zmarłego na wojnie syna. Szybko zdobywa zaufanie całej rodziny, pocieszając zrozpaczoną matkę, wysłuchując sfrustrowanego ojca, rozwiązując szkolne problemy syna, Luke'a oraz wywołując erotyczne zainteresowanie córki, Anny. Ta ostatnia postanawia Davida sprawdzić, dzwoni do bazy wojskowej, z której podobno został zwolniony i dowiaduje się, że zgodnie z danymi posiadanymi przez armię ten człowiek nie żyje. Podsłuchana rozmowa pokazuje, że amerykański golden boy coś ukrywa, a wizyta u Petersonów nie jest tylko wyrazem przywiązania do zmarłego przyjaciela. Gdy w okolicy zaczynają ginąć ludzie rodzina staje w obliczu zagrożenia ze strony osoby, którą uważała za przyjaciela.

Simon Barret, stały scenarzysta Adama Wingarda, nie porzuca całkowicie konwencji home invasion, która najpełniejszy wyraz miała w Następny jesteś ty, jednak znacząco ją modyfikuje. Gość posługuje się typowym motywem wkroczenia do domu rodziny, co kończy się dla niej tragicznie. Tym razem nie są to zamaskowani bandyci, a sobowtór syna. Zaburzenie równowagi pomiędzy wewnętrznym a zewnętrznym nie jest tu wcale oczywiste i nie zaczęło się z pojawieniem Davida, a wyjazdem na wojnę Adam Wingard nie zatrzymuje się na zburzeniu iluzji bezpieczeństwa, pokazaniu, że dom to twierdza łatwa do zdobycia, on z perwersyjną przyjemnością niszczy mityczną małomiasteczkową Amerykę. Z nieukrywaną radością ostrzeliwuje typowy amerykański dom z dykty i wysadza w powietrze archetypiczny bar-jadłodajnię z kelnerkami w kolorowych uniformach. A to wszystko przez pięknego blond chłopca, idealnego żołnierza z wdrukowanym nieubłaganym instynktem przetrwania. Słowem, Terminator made in USA.

Nie jest tak, że reżyser Autoerotic postanowił nagle zająć się tworzeniem kina politycznego, a przynajmniej robi to w ramach filmu rozrywkowego. Gość balansuje na cienkiej czerwonej linii pomiędzy mrokiem a zgrywą. To kino, które wywołuje te same emocje co dreszczowiec, ale będąc jednocześnie parodią gatunku. Satyryczne ostrze wymierzone zostało przede wszystkim w Nicolasa Windinga Refna, z którego filmowego stylu Wingard czerpie bez opamiętania. Dan Stevens jest stylizowany na Ryana Goslinga ulubieńca twórcy Drive, a muzyka i zastosowane środki wizualne wyraźnie wskazują na inspirację Refnem. Wingard pariodiuje refnowski audiowizualny pustostan, ale też pozwala obrazom na działanie i tworzy jedną niesamowitą scenę. Finału nie powstydziłby się nawet Johnnie To, arcymistrz kina gatunkowego.

Wingard nie boi się ubrudzić rąk, i bawi się kinem klasy B. Momentami to film cudownie campowy, szczególne wrażenie robią wspaniale nierealistyczne sceny walk. Z drugiej strony Gościowi przydarzyło się sporo słabych elementów. Jednym z nich jest aktorstwo, gdzie poza Danem Stevensem, wyposażonym w dwie miny, wszyscy grają wyjątkowo źle. Również scenariusz do najbardziej odkrywczych i najspójniejszych nie należy.

Trzeba postawić sprawę jasno, w tym filmie nie chodzi o to żeby było dobrze, a o to by było efektownie. To obraz obdarzony energią jakiej dawno nie widziałem w amerykańskim kinie rozrywkowym. Gość płynie po falach syntezatorowej muzyki i wydaje się, że nic nie jest w stanie go powstrzymać, a fakt, iż łajba jest pordzewiała i dziurawa ma minimalne znaczenie. Przynajmniej do czasu aż nie rozbije się na mieliźnie krytycznej analizy.

Zwiastun:

No właśnie zrobiłeś krytyczną analizę i jakoś przetrwał, więc źle nie jest :) Also, dużo mniej powłóczystych spojrzeń niż w "Drive" i dużo żywsze tempo. Powtórzyłam sobie niedawno i byłam zaskoczona, jak mało dynamiczny to był film.

Jasne, że bardziej dynamiczny, ale podobieństwa chyba nie da się zakwestionować ;)

Jednak Gość to film łatwy do zjechania, gdyby robić wyliczankę tego co w nim jest dobre, a co złe, to mimo że minusów byłoby więcej jakoś tworzą obraz, który dobrze się ogląda.

Dodaj komentarz