Bum tarararara za oknami noc

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Kinowe lato lekkich produkcji w dzisiejszych czasach zaczyna się w maju, jednak pierwszy z wakacyjnych miesięcy otwiera Tarzan: Legenda, produkcja należąca do kategorii przaśnych i średnio przyjemnych. David Yates nakręcił obraz o podobnym poziomie wyrafinowania co typowa piosenka disco polo. Tym samym najlepszym przewodnikiem po jego filmie będzie jeden z największych hitów gatunku, Tarzan zespołu Tarzan boy.


Czego chcesz dziewczyno? Ja wiem, Tarzana

W micie Tarzana chodzi o to, by dziki mężczyzna-małpa pokochał (we wszystkich znaczeniach tego słowa) cywilizowaną kobietę. Twórcy scenariusza wrzucają widzów w środek tej erotycznej epopei, gdy John Clayton i Jane są małżeństwem. Mieszkają, zapięci pod szyje, w niebotycznie kiczowatej angielskiej posiadłości. Jednak nie po to uruchamia się kolonialne fantazje o dzikusach, by kisić bohaterów w ciuchach. Akcja szybko przenosi się do Konga, gdzie zniknie nadmiar odzieży i powrócą wspomnienia początków znajomości. Flashbacki z obwąchiwania Jane muszą być jakoś uzasadnione, a czyż jest jakieś lepszy motor fabularny niż długi? Król Leopold, naciskany przez wierzycieli, chce ubić interes życia polegający na wymianie Tarzana na diamenty. Oczywiście nie robi tego osobiście, tylko przy pomocy zaufanego katolickiego ninja kung fu karate mistrza Leona Roma. To szwarccharakter wykorzystujący różaniec jako broń lepiej niż członkinie Krucjaty Różańcowej za Ojczyznę. Nieco mniej odkrywczy był pomysł na Piętaszka, George'a Washingtona Williamsa, afroamerykańskiego pomagiera mającego za cel walkę z niewolnictwem. On z kolei jest chodzącym źródłem dobroci, i minimalnej dawki wyrzutów sumienia, jakie oferuje Ameryka światu.

Bum badirarira chodź kochanie, chodź

Poza problemami ekonomicznymi siłą napędzającą fabułę Tarzana: Legendy jest pościg za porywaczami Jane. Początkowo to idealna pożywka dla krytyczek feministycznych w rodzaju Anity Sarkeesian, rzucających się do gardeł za choćby ślad takiego motywu jak dama w opałach. Kiedy jednak okazuje się, że ukochana Tarzana ma zdolności do uwalniania się z kajdan lepsze od Houdiniego, a w wodzie jest szybsza od hipopotamów pytanie kto dominuje w tym związku staje się otwarte. Spora w tym zasługa Margot Robbie, która robi wszystko, by przekonać, że kolejny film powinien być o Tarzance. Jedyny aktor, który dotrzymuje jej kroku to Samuel L. Jackson. Co z tego, skoro przypadło mu w udziale mówienie żartów o lizaniu gorylich jąder. Natomiast Alexander Skarsgård jest zjawiskiem samym w sobie, rzadko kiedy, przynajmniej w tradycyjnym kinie, zdarza się aktor równie ekspresyjny od szyi w górę jak i od szyi w dół. Nic dziwnego, że Henry Braham postanowił się nie cackać i pokazuje zbliżenia kluczowych części ciała Skarsgårda twarzą niebędących.

Nie bój nie bój się Tarzana. O...

Tarzana, mającego "dzikość w sercu" nie da się bać nie tylko ze względu na aktorskie niedostatki. Przede wszystkim dlatego, że ta dzika natura jest po prostu plastikowa. Tarzanowskie CGI nie dalej niż za dwa lata będą budziły tylko śmiech, a zostały po prostu użyte zbyt często. Oczywiście, od gorylego stada uciec się nie dało, ale mizianie się z lwicami zwyczajnie można było sobie darować. Technicznie to produkcja zupełnie przezroczysta, może poza wizualnym rozczłonkowaniem bohaterów, chociaż z drugiej strony "tyrania odciętych głów i rąk" jest znana kinu od bardzo dawna. Czemu nie miałaby zostać zastąpiona tyranią torsów?

Aż dziw, że specjaliści z Warner Bros nie wpadli na to, że z takim podejściem do filmu idealnie komponują się rozwiązania rodem z Bollywood. Nieco tańców pod wodospadami i otrzymalibyśmy obraz dużo lepiej nadający się do oglądania. Pozostaje mieć nadzieję, że w kontynuacji, o ile powstanie, pierwsze skrzypce grać będzie Jane odgrywana przez Margot Robbie, w końcu to ona chce Tarzana, widzowie nie muszą.

Zwiastun: